Mariusz Rokicki - życie po skoku na główkę
Mariusz Rokicki ponad 20 lat temu, dzień po swoich 21. urodzinach nieszczęśliwie skoczył do wody. Złamał kręgosłup. Opowiadał o tym w wielu wywiadach i reportażach. Co roku apeluje do młodych ludzi o rozwagę i odpowiedzialność.
Mariusz Rokicki opowiedział nam o procesie godzenia się z rzeczywistością, która dosięgnęła go po wypadku. Opowiedział o tym, jak trudno było mu zaakceptować ograniczenia ciała i o trudnych emocjach, które temu towarzyszyły. Mariusz wygrał tę niełatwą walkę. Przeczytajcie, co było jego orężem. W wywiadzie opowiada także o odzyskiwaniu pogody ducha i poczuciu spełnienia, które towarzyszy mu dziś.
„Narastała we mnie frustracja”
Monika Rydlewska: Mariusz, obejrzałam sporo materiałów w sieci: reportaży o Tobie, wywiadów, które się przez te lata nagromadziły. Sprawiasz wrażenie ogromnie radosnego i ciepłego człowieka. Czy to są cechy, które Ci towarzyszyły od zawsze, czy to wynik jakiegoś procesu, jakiejś pracy nad sobą?
Mariusz Rokicki: Od dziecka byłem pogodny, radosny więc to już zostało. Taki jestem do dziś. Oczywiście było trochę inaczej po tym skoku, gdy nie mogłem się odnaleźć. Wtedy wszystko było na „nie” i było przede mną dużo pracy.
Monika Rydlewska: Długo trwał ten trudny czas?
Mariusz Rokicki: Tak. Długo. Byłem radosny, wesoły, wszędzie było mnie pełno, a nagle stałem się zależny od wszystkich. I we wszystkim. Nie mogłem nic zrobić. Przyjeżdżali koledzy, z którymi jeździłem np. na dyskoteki. Opowiadali mi o tym, jak wszyscy o mnie pytali. Pytali, kiedy wrócę. A ja jeszcze wtedy nawet nie wiedziałem, że nie wrócę nigdy… Miałem taką nadzieję, że poleżę w szpitalu pół roku, wyzdrowieję, wstanę i będę mógł wrócić do podobnego życia. Powoli narastała we mnie frustracja. Nie miał kto mi powiedzieć, że będę skazany na wózek.
Monika Rydlewska: Wiem, że pod koniec lat 90. (gdy miałeś wypadek) realia były kompletnie inne. Interesuje mnie czy dostałeś na tym etapie jakąś pomoc psychologiczną? Jakieś wsparcie, które pozwoliłoby Ci się zaadaptować w nowych realiach?
Mariusz Rokicki: W tamtych czasach z psychologiem nie rozmawiałem. Nie pamiętam takich sytuacji.
Myślałem, że wyzdrowieję
Monika Rydlewska: Czy mam rozumieć, że de facto zostałeś z tym wszystkim sam?
Mariusz Rokicki: Tak. Szukałem kogoś. Osoby. Lekarza. Bo rodzina też nie do końca wszystko wiedziała. Szukałem wśród lekarzy kogoś, kto mógłby się wypowiedzieć, jak to będzie dalej wyglądało. Chciałem wiedzieć, kiedy nastąpi poprawa. Tymczasem leżałem cały czas i ani ręką, ani niczym nie mogłem poruszyć. Gdy pytałem, zawsze były jakieś uniki, że najpierw musi być rehabilitacja itd. Mówiono mi „nie myśl o tym, co będzie za jakiś czas”. A ja oczekiwałem konkretnej odpowiedzi…
Monika Rydlewska: Co chciałeś usłyszeć?
Mariusz Rokicki: Byłem przygotowany, że usłyszę „za rok będziesz mógł wrócić do normalnego życia”. To byłem w stanie zaakceptować.
No, ale nikt niczego takiego mi nie powiedział. To mnie denerwowało, a nie dopuszczałem do siebie myśli, że tak będzie już zawsze. I to było właśnie najgorsze w tamtym czasie. Jedyną terapią, którą wymyśliła lekarka, było poznanie osoby po podobnym wypadku jak ja. Czyli kogoś, kto jest po skoku. Kogoś od kogo mógłbym się dowiedzieć, jak sobie radzi, jak żyje.
„Niech sobie już jadą”
Monika Rydlewska: Udało się kogoś takiego poznać?
Mariusz Rokicki: Tak. Na OIOM-ie przebywałem około 3 miesięcy. Prosto stamtąd byłem wpisany na oddział rehabilitacji. Tam byłem blisko 9 miesięcy. Po 4 miesiącach pobytu pani doktor zaproponowała mi spotkanie, o którym wspominałem. Sądziłem, że zobaczę jak inni sobie radzą. Czy chodzą o kulach, czy normalnie. Wiązałem z tym spotkaniem dużo nadziei. Wszystko mnie cieszyło. Czekałem na nich przez kilka dni.
Monika Rydlewska: Narastało oczekiwanie. Sądziłeś, że w nich zobaczysz siebie za jakiś czas?
Mariusz Rokicki: Tak, dokładnie tak. To był dla mnie punkt odniesienia co będzie. I jak będzie wyglądało moje życie. Kiedy jednak zobaczyłem, że oni wjeżdżają na wózkach – to był dla mnie szok. Nie to było jednak najgorsze.
Pomyślałem „Kurcze, może są niecały rok po wypadku i jeszcze nie doszli do siebie i ten wózek na początku jest konieczny”. Gdy jednak jeden z nich powiedział, że jest 5 lat po wypadku, drugi 7 czy 8… to mój świat się zawalił całkowicie. Chciałem, żeby sobie pojechali. Nie chciałem z nimi rozmawiać. Trzymałem się jakoś do końca, żeby się nie rozpłakać. Poza tym pytali mnie o rzeczy, które mnie krępowały. Oni do tego podchodzili na luzie, żartowali, śmiali się. Ja w głowie ciągle powtarzałem myśl „niech sobie już jadą”.
„Załamałem się całkowicie”
Monika Rydlewska: Co było potem?
Mariusz Rokicki: Gdy odjechali, załamałem się całkowicie. Nie chciałem jeść. Odmawiałem posiłków. Nie mogłem niczym ruszyć, więc cóż – podłączyli kroplówki podtrzymujące życie i musiałem się pozbierać.
Monika Rydlewska: Na pewno nie było Ci łatwo. Rodzina, najbliżsi byli pewnie równie zagubieni jak Ty w tej całej sytuacji.
Mariusz Rokicki: Masz rację. Jak byłem jeszcze na OIOM-ie, rodzice chodzili dopytywać. W naszej miejscowości nikt takiego wypadku nie przeżył. Nie wiedziałem, że po takim skoku grozi coś takiego. Nie miałem pojęcia. Gdybym wtedy obejrzał jakiś spot czy też znał osobę, która po skoku ma takie życie, to zachowałbym się inaczej. Jestem przekonany, że nie skoczyłbym na główkę, tylko na nogi.
„Miałem do wyboru – skakać na główkę lub na nogi”
Monika Rydlewska: Przemknęło Ci przez myśl, by tak zrobić?
Mariusz Rokicki: Tak. Przed skokiem potknąłem się i miałem do wyboru – skakać na główkę lub na nogi. To było takie miejsce, że 2,5-3 m od brzegu woda była naprawdę płytka – do kolan. A potem była głęboka na kilka metrów. Na tyle, że dotknąć dna nie mogłem, bo się bałem że mi braknie powietrza zanim wypłynę. Więc to była głębina. Byłem przekonany, że dolecę do niej. Potknięcie mnie z tego biegu wytrąciło. Gdy uderzyłem, czułem że to było pogranicze tej głębokiej wody, tej skarpy. Uderzyłem w nią głową i potem nie mogłem się już poruszać.
Znana woda też jest niebezpieczna
Monika Rydlewska: Ja raczej zawsze słyszałam, żeby nie skakać do nieznanej wody. Ty w swoich filmach-apelach poruszasz bardzo ważny aspekt skoków – podkreślasz, że również te do znanego zbiornika mogą być niebezpieczne.
Mariusz Rokicki: Mieliśmy obok rzeki oczko wodne. Wiadomo, w rzeczce nie zawsze była głęboka woda. Zwykle była mniej więcej do pasa. Więc gdy chcieliśmy poskakać, szliśmy do tego oczka. To było sprawdzone miejsce, pewne. Nikt z nas nie podejrzewał, że coś złego się może wydarzyć. No i kolega rozebrał się i skoczył…. potem pomogliśmy mu wyjść. Był cały zakrwawiony. Sam nie wiedział, co tam jest.
Dopiero gdy doszedł do siebie, zsunęliśmy się do wody. Było tam głęboko na kilka metrów. Okazało się, że to kabina od samochodu ciężarowego. Uderzył na szczęście w środek i ona trochę tę siłę zamortyzowała. Gdyby uderzył przy słupkach to by sobie zrobił krzywdę. Skończyło się na ranach na twarzy, rozkwaszeniu nosa. Strasznie lała się krew. Potem specjalną koparką to wyciągnęli. To był kawał wielkiego żelastwa. Przy tym oczku były ślady, że coś się tam działo, ale nikomu z nas do głowy nie przyszło, że ktoś tam wrzucił kabinę.
Monika Rydlewska: Nie miało prawa przyjść, bo to właściwie kompletnie abstrakcyjna sytuacja.
Mariusz Rokicki: Nie tylko my tam skakaliśmy. To było idealne miejsce do skakania. Bezpieczne. Tak nam się wydawało.
„Moją motywacją do ćwiczeń było popełnienie samobójstwa”
Monika Rydlewska: Wracając do rehabilitacji – jak długo trwało zanim Twój stan zaczął się poprawiać?
Mariusz Rokicki: Na początku nie mogłem unieść ani ręki, ani głowy. To było tak strasznie ciężkie. Na początku nie chciałem w ogóle ćwiczyć, ale mama płakała. Mówiła „dziecko, weź spróbuj”.
Rehabilitacja była też opóźniona. Na początku miałem bardzo duże odleżyny. Musiałem najpierw wyleczyć to, co zagrażało mojemu życiu. Największa była na kości ogonowej, miałem też odleżyny na biodrze, krętarzu, głowie, piętach – było ich pełno. Zajęcie się nimi było priorytetem. Z czasem powoli wdrażana była rehabilitacja.
Monika Rydlewska: Leczenie odleżyn jest dość czasochłonne. A rehabilitacja niełatwa. Znalazłeś jakąś motywację?
Mariusz Rokicki: Byłem wtedy jak duże dziecko. Nie czułem czynności fizjologicznych, przez rurkę tracheostomijną miałem zaburzone powonienie. Więc ktoś przychodził i mówił, że trzeba mnie umyć… to było przerażające. Podobnie zacewnikowanie. To mnie tak krępowało, że byłem cały czas zawstydzony. Dla lekarzy i pielęgniarek to było coś normalnego, a ja nie mogłem sobie z tym poradzić. Dla mojej psychiki to było za dużo.
Na początku był protest. Nie chciałem ćwiczeń, nie chciałem pionizacji. Widziałem jednak, że to w niczym mi nie pomagało ani nie przynosiło ulgi. Więc wiedziałem, że muszę coś zrobić.
Moją motywacją do ćwiczeń było popełnienie samobójstwa. Chciałem być na tyle sprawny, żeby usiąść na wózku, pojechać na ulicę i podjechać pod samochód. To był mój cel. To była moja motywacja do rehabilitacji.
Oklaski za pierwsze metry na wózku
Monika Rydlewska: Kiedy coś zaczęło się zmieniać?
Mariusz Rokicki: Kiedy? Gdy usiadłem na wózku i samodzielnie przejechałem kilka metrów. Poczułem radość. Nawet nie wiedziałem, że za moimi plecami stoją dwie czy trzy pielęgniarki. A tu nagle słyszę aplauz. Z wysiłkiem obróciłem się tym wózkiem. Zobaczyłem, że klaszczą i powoli uśmiechnąłem się i ja. Do tej pory zawsze byłem ponury. Zawsze byłem na „nie”. Zawsze wszystko mi się nie podobało. A tu zobaczyłem, że coś samodzielnie wreszcie zrobiłem. Zaczęło mi się to podobać. Wyjeżdżałem coraz dalej. Nie tylko po sali. Sala była spora, ale na korytarzu było więcej miejsca. Jeździłem w tę i z powrotem. Cieszyłem się bardzo, ale cały czas przyświecała mi myśl o wyjechaniu na jezdnię i podjechaniu pod samochód. Mimo tej radości.
„Dla mnie to była wieczność…”
Monika Rydlewska: Ale w końcu zapragnąłeś żyć.
Mariusz Rokicki: Tak. W karetce. Lekarze rehabilitanci postanowili mi zrobić jeszcze raz rezonans magnetyczny rdzenia. Chcieli sprawdzić, w jakim jest stanie. Miałem rurkę tracheostomijną. Dzień przed badaniem przyjechał laryngolog, założył mi plastikową rurkę (przy tym badaniu nie można mieć nic metalowego, a moja taka właśnie była). Sęk w tym, że byłem uczulony na to tworzywo. I wszystko mi w środku opuchło. Nie czułem tego. Oddychałem, ale w drogach oddechowych gromadziło się częściej i więcej wydzieliny.
Monika Rydlewska: Coraz trudniej Ci się oddychało…
Mariusz Rokicki: Tak. I częściej prosiłem o odsysanie. To było dla mnie bardzo nieprzyjemne, bo podrażnianie ssakiem wiązało się choćby z wymiotami. Na drugi dzień zabrała mnie karetka. Był w niej kierowca i sanitariusz. Nie było natomiast pielęgniarki. Ani ssaka. Na badanie jechałem kilkanaście kilometrów przez miasto.
Monika Rydlewska: Trochę to trwało.
Mariusz Rokicki: W duchu myślałem, że na miejscu mi pomogą i odessają. Okazało się jednak, że tam nikogo nie interesowało, że mi ciężko oddychać, tylko mnie zapakowali do rezonansu. Nie pamiętam ile badanie trwało, ale dla mnie to była wieczność.
„Obiecałem, że jeśli przeżyję – nie zawiodę”
Monika Rydlewska: Po prostu nikt nie pomyślał, że skoro masz rurkę, to trzeba odessać wydzielinę.
Mariusz Rokicki: Słyszałem tylko krzyki: „nie ruszaj się”, „leż prosto”… Zacząłem się modlić. To był mój jedyny ratunek. Po wszystkim zapakowali mnie do karetki i miałem jechać znów do innego szpitala do laryngologa, który mi założył tę plastikową rurkę, żeby ją zmienił na metalową.
I to, po skoku, była najgorsza podróż.
Dusiłem się. Wydzielina już się ze mnie wylewała. Każdy oddech to była walka.
Ale to też był przełom. Chciałem żyć. Prosiłem Boga i obiecałem mu, że jeśli przeżyję, jeśli mnie uratuje, ja już nie będę myślał o samobójstwie. Zrobię wszystko, żeby żyć. Będę ćwiczył. Nie zawiodę.
Film mi się urywał, gdy dojeżdżaliśmy do tego szpitala. Szybko wzięli mnie na laryngologię. Lekarz nie mógł tej rurki wyjąć, wyszarpnął ją i powoli wracała mi świadomość. Pamiętam straszny ból. Ta metalowa rurka nie chciała wejść (rozm. 7) , a założył mi rozm 5 – dla niemowląt. Oddychanie przez nią to była mordęga. Po jakimś tygodniu opuchlizna się wycofała i wszystko wróciło do normy.
Dotrzymałem słowa
Monika Rydlewska: Wywiązałeś się z obietnicy?
Mariusz Rokicki: Obiecałem i dotrzymałem słowa. Zacząłem ćwiczyć. Jeździć. Cieszyć się. Powoli udawało mi się np. zacząć samemu jeść . Najpierw było jabłko. Nie wyobrażasz sobie, jaka to była radość samodzielnie cokolwiek zjeść. Potem była kanapka, potem mogłem samodzielnie zjeść zupę. Później już drugie danie.
Monika Rydlewska: A wcześniej?
Mariusz Rokicki: Ktoś stał obok mnie i podawał mi jedzenie.
Monika Rydlewska: Czyli wszystkie umiejętności musiałeś posiąść na nowo.
Mariusz Rokicki: Byłem jak dziecko. Musiałem się wszystkiego nauczyć
„Nigdy nie myślę, że jestem inny, gorszy, słabszy”
Monika Rydlewska: Mariusz,napisałeś: „Pokochałem to nowe inne życie i w pełni akceptuję je ze wszystkimi trudnościami”. Ten wywiad będą czytać również młodzi ludzie. Tak na dobrą sprawę nie trzeba wiele wyobraźni, żeby sobie zdawać sprawę, że napotykasz całą masę trudności, że nie wszystkie jesteś w stanie pokonać, ale trudno to oblec w konkret. Chciałabym, żebyś mi powiedział, które czynności życia codziennego wymagają asysty. W których obszarach potrzebujesz pomocy? Czego nie jesteś w stanie sam zrobić?
Mariusz Rokicki: Dużo jest takich rzeczy. Potrzebuję pomocy przy wózku. Trzeba mnie przesadzić. Trzeba mi podstawić śniadanie, itp. To nie są skomplikowane rzeczy. Napisałem, że się pogodziłem i zaakceptowałem. I tak jest. To był proces. W końcu doszedłem do wniosku, że jest jak jest i albo to zaakceptuję, albo się będę męczył sam ze sobą. Ten proces powoli kształtował mnie w nowej rzeczywistości.
Był taki moment, że przyjąłem to na klatę. Przyjąłem, że niczego sam już tu nie udźwignę więcej, żeby cokolwiek zmienić. Zaakceptowałem wszystko takie, jakim jest. Że tej pomocy potrzebuję. Że jestem zależny w wielu sprawach. I że tak musi być. Pogodziłem się z tym. Traktuję to jako coś normalnego, że włączam dzwonek i czekam, żeby mi ktoś wlał butelkę wody, bo mi się skończyła. Albo żeby zrobił mi herbatę, bo mi się zachciało pić. Czuję się normalnym, zdrowym człowiekiem, tylko z pewnymi ograniczeniami. Nigdy nie myślę, że jestem inny, gorszy, słabszy. Myślę, że jestem zaradny na tyle, na ile mi okoliczności pozwalają.
„Wyklikałem wszystko kciukiem”
Monika Rydlewska: Przeglądałam Twoją książkę. Uważam, że to wyczyn. Zarówno emocjonalny – zmierzyłeś się z własną trudną historią, jak i związany ze sprawnością. Masz ograniczenia ruchowe – samo wpisanie książki wymagało od Ciebie ogromnej determinacji.
Mariusz Rokicki: Wyklikałem to wszystko kciukiem. Powiem Ci szczerze, że łatwiej jest mi pisać niż rozmawiać. Nie wiem, to chyba jakiś dar, bo gdy piszę cokolwiek – książkę, post na facebooka, zanim skończę jakieś zdanie, mam już w głowie kilka kolejnych. Czasami się denerwuję, gdy w wywiadach nie mówię tego, co chciałem. Gdy nie wychodzi tak, jak sobie to poukładałem.
Monika Rydlewska: Człowiek jest dla siebie najsurowszym krytykiem.
Mariusz Rokicki: Szczerze mówiąc były wywiady, których po prostu nie chciałem oglądać.
Monika Rydlewska: Jesteś w mediach obecny z konkretnego powodu. Chcesz, żeby – gdzie zawodzi wyobraźnia – konsekwencje skoków do wody pokazywała konkretna historia. Twoja historia.
Mariusz Rokicki: Zależy mi, żeby tym apelem młodych ludzi przestrzec, bo wiem przez jaki koszmar przechodzi taka osoba. To też koszmar całej rodziny. Oni wszyscy uczestniczą w tej tragedii, ale są bezradni.
Cierpi cała rodzina
Monika Rydlewska: To jest chyba jeden z najtrudniejszych momentów dla rodzica – gdy dziecko choruje. Gdy nie jesteś w stanie pomóc, gdy możesz tylko motywować, wspierać, prosić i być, ale tak naprawdę nic już nie jest w twoich rękach…
Mariusz Rokicki: To też jest trudne. Kiedy byłem rok, dwa po skoku nie chciałem z nimi współpracować, nie rozmawiałem tak, jak przed wypadkiem. Ciągle próbowałem być niemiły, jakbym obwiniał ich za to, co się stało. Szukał winnego w innych. A rodzice byli najłatwiejszym celem, na który można było zwalić wszystko. Ich najbardziej bolało. Mnie się wydawało, że sobie ulżyłem, że zwaliłem ten ciężar na nich, ale gdy już odjeżdżali, to zawsze płakałem.
Za każdym razem gdy zostawałem sam, chciałem ich przytulić, przeprosić, ale przy kolejnej wizycie znowu byłem nieprzyjemny. Pamiętam, że mama płakała. Nie rozumiała, dlaczego taki jestem. Ja też nie potrafię tego zachowania wyjaśnić. Jakiś błąd tkwił we mnie.
„Przełamałem się, gdy przestałem widzieć rodziców na co dzień”
Monika Rydlewska: Udało się to pokonać?
Mariusz Rokicki: Udało się. I to też w momencie, gdy nagle tych rodziców przy mnie zabrakło . Pojechałem na operację do Otwocka, ponieważ odleżyna na krętarzu była ciężka do wygojenia. Pojechałem karetką z rodzicami. Do Otwocka rodzice nie mogli przyjeżdżać tak często. Raz w tygodniu odwiedzał mnie tata. I to było wszystko Brakowało mi ich. Jak widziałem ich po tygodniu, to była taka radość, że tata pytał: „Co się z Tobą stało? Jesteś jakiś inny! Rozmawiasz, cieszysz się”. Czułem, że z niego zszedł jakiś ciężar. Cieszyli się, że można ze mną rozmawiać, że jestem pogodny. I to był przełom. Zacząłem z rodzicami normalnie rozmawiać, gdy mi ich zabrakło na co dzień.
Monika Rydlewska: Być może musiałeś poczuć samotność. Zdać sobie sprawę, jak byłoby bez nich. A jak było z Bogiem? Dziś masz z Nim bardzo głęboką relację.
Mariusz Rokicki: Bóg to był wielki bunt. Obrażałem go. Pytałem „jak mogłeś dopuścić do tego, co się stało?”. Myślałem „nie kochasz mnie”, „jesteś draniem”, „czy Ty w ogóle jesteś?”.
Ale później zdałem sobie sprawę, że przychodzi noc, a ja mam tylko Boga za przyjaciela. Zacząłem z nim rozmawiać, zbliżać się do Niego. Czułem, że jest przy mnie. Ciągle pytałem „dlaczego ja?”. A potem zrozumiałem dlaczego. A dlaczego ktoś inny? Teraz wiem, że z każdego zła, z tego że miałem i mam trudności, wyciągnąłem jakieś dobro. To, że próbuję przestrzegać innych przed takim skokiem.
Monika Rydlewska: Książka „Życie po skoku” wyszła w 2009 roku. To już 10 lat.
Mariusz Rokicki: Druga jest prawie gotowa.
Edukuje, tłumaczy, walczy o życie innych
Monika Rydlewska: Jak Twoja książka została odebrana przez Czytelników?
Mariusz Rokicki: Dostałem mnóstwo e-maili, listów. Głównie od młodych ludzi, co było dla mnie zaskoczeniem, bo zastanawiałem się, kto sięgnie po taką książkę, jeszcze w dodatku z takim tytułem.
Monika Rydlewska: Ale sięgnęli?
Mariusz Rokicki: Tak. Odebrałem mnóstwo pozytywnych e-maili i byłem strasznie szczęśliwy. Zależało mi, żeby chociaż jedna osoba nie zrobiła sobie krzywdy. Pisali do mnie młodzi ludzie. Dziękowali. Byłem szczęśliwy. Zrobiłem to, co należało.
Monika Rydlewska: Myślę, że są ludzie, których Twoja historia powstrzymała przed ostatnim w ich życiu skokiem.
Mariusz Rokicki: Daj Boże. Ubolewam, że ostatnio nie widziałem w telewizji spotu Integracji „Płytka wyobraźnia to kalectwo”. Dobrze że te spoty są w internecie. Powinno się o tym mówić jak najwięcej.
Monika Rydlewska: Dziękuję za rozmowę.
Przypominamy spot Integracji „Płytka wyobraźnia to kalectwo”
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Cię zainteresował, to bądź na bieżąco i dołącz do grona obserwujących nasze profile społecznościowe. Obserwuj Facebook, Obserwuj Instagram.