Big Heart Bike wrócili już ponad dwa tygodnie temu. Można śmiało powiedzieć, że towarzyszące wyprawie emocje opadły. Teraz czas na podsumowania i dzielenie się wspomnieniami z podróży. 

Rowerzyści z Big Heart Bike wrócili już do codziennych obowiązków. Jednak nie zasypiają gruszek w popiele. Będą się teraz wspomnieniami z podróży dzielić ze wszystkimi, którzy o podobnej eskapadzie marzą lub czują, że mogliby połknąć podróżniczego bakcyla.

– Będziemy ludziom, którzy są zainteresowani opowiadać o wyprawie, propagować podobne. Mamy już pierwsze sygnały z Rudy Śląskiej, że jest takie zainteresowanie. Zresztą po poprzedniej wyprawie także dzieliliśmy się wspomnieniami. Poza tym rozpoczyna się czas planowania przyszłorocznej wyprawy do Indii. W tym wypadku przygotowania muszą nastąpić znacznie szybciej, ponieważ trzeba choćby wykonać wszystkie konieczne szczepienia – tak o najbliższych planach mówi Łukasz Krusz, jeden z członków ekipy Big Heart Bike.

Zanim machina podboju Indii rozpędzi się na dobre, postanowiliśmy naciągnąć Monikę, Sonię i dwóch Łukaszów na wspomnienia. Każdego z nich zapytamy o inny aspekt wyprawy Pamir 2019.

O napotkanych po drodze ludzi i sytuacje, które są z nimi związane, zapytaliśmy Łukasza Krusza.

Oddajemy mu głos. Kto zapisał się z jego pamięci najsilniej?

Doulet

Douleta poznaliśmy na początku etapu uzbeckiego wyprawy. Jechałem wówczas tylko z Moniką. Miałem wtedy pierwszy kryzys związany ze zdrowiem. Ciężki robił się też teren. Step przechodził w pustynię.

Temperatury były bardzo wysokie. Więc po ciężkiej dla mnie nocy, wsiadłem co prawda na rower, ale było mi bardzo ciężko jechać. Pamiętam, że powiedziałem Monice, że w największe słońce musimy się zatrzymać. Monika jest doskonałym nawigatorem. Znalazła jakąś wioskę oddaloną o 40 km. Żeby tam dotrzeć, trzeba było trochę do niej (w głąb pustyni) odbić.

Na miejscu okazało się, że to trzy domki na krzyż i zero żywej duszy. Zatrzymaliśmy się przy domu, gdzie rosły kwiaty. Czysta dedukcja: to była pustynia, więc kwiaty oznaczały, że ktoś o nie dba. Psy które tam mieszkały, pobiegły po właściciela. No i przyszedł chłopak, który kompletnie nie zapytał kim jesteśmy, co tu robimy. Od razu nas zaprosił do środka i przygotował nam posłanie. Mogliśmy odpocząć. Zostaliśmy u niego do końca dnia i spędziliśmy też noc. Zrobił nam jedzenie, pozwolił skorzystać z prysznica, itp.

Miałem wrażenie, że na naszej drodze znalazł się anioł i nam w kryzysowym momencie pomógł.

Sanżar

Sanżara spotkaliśmy na targu. Zaproponował, że może nas ugościć. Sęk w tym, że gdzieś jeszcze jechał. Nie miał własnego samochodu, więc do jego domu mieliśmy dotrzeć sami. Wytłumaczył nam gdzie to jest. Chyba źle się zrozumieliśmy, bo trudno nam było trafić na miejsce. Mieliśmy jednak kontakt telefoniczny. Mówił, że dom jest  nieco dalej niż pierwotnie tłumaczył… W końcu zapaliła nam się czerwona lampka – do końca nie mieliśmy do niego zaufania. Szczególnie, że nieco wcześniej ukradziono mi rower. Na tym etapie podróży już uważaliśmy co i kto nam proponuje. Nie chcieliśmy wpaść w żadną pułapkę.

Po jakimś czasie doszliśmy do wniosku, że zrezygnujemy z propozycji Sanżara, ale ostatecznie udało mu się nas dogonić autostopem. W tej części świata ludzie często w ten sposób podróżują. To bardziej popularne niż w Europie.

Gdy już się spotkaliśmy, jadąc z Sanżarem o wiele rzeczy go pytałem i trochę nas uspokoił. Uspokoiło nas również to, że po drodze pozdrawiali go ludzie. Na miejscu okazało się, że możemy odpocząć, zrobić pranie, wykąpać się. Sanżar zabrał nas do restauracji i zapewnił nam taką ucztę, że prawie pękaliśmy z przejedzenia. Stwierdziliśmy, że zostaniemy u niego do końca dnia.

Miałem u niego możliwość obserwowania, jak wygląda życie gospodarskie. Mieli 10 krów, więc widziałem najpierw jak przygotowywali im jedzenie, potem jak je karmili. To było ciekawe. Poznałem też jego rodziców. Sanżar był kolejną osobą, która się u nas zjawiła i która bezinteresownie okazała nam pomoc.

Opowiadał nam o tym, że gdy mieszkał w Moskwie, gdzie pracował przez lata, jemu również wielu ludzi w ten sposób pomogło. Więc gdy teraz widzi turystów, także stara się im umilić ten moment podróży.

Mówił, że jeśli byśmy większą grupą przejeżdżali, to też nas ugości u siebie i swoich bliskich i sąsiadów.

Sunnat i jego żona Kiba

Gdy byliśmy już w Duszanbe, jeszcze przed przyjazdem Soni i Łukasza spotkaliśmy Sunnata i jego żonę.

To fajna historia. Jechałem przez miasto z przyczepioną do roweru polską flagą. W pewnym momencie zrównał się ze mną samochód i pasażer po polsku, ale z uroczym akcentem zapytał:

„Czy mógłby się Pan zatrzymać? Chciałbym z panem porozmawiać”.

I cały czas mówił o mnie per „pan”.

Okazało się, że Sunnat studiował przez kilka lat w Polsce i obecnie mieszka z żoną w Warszawie. Wymieniliśmy się numerami. Jeszcze tego samego wieczora napisał do nas, że zaprasza nas na kolację i nas poobwozi po mieście. Umówiliśmy się koło lotniska. Załatwił taksówkę i pojechaliśmy do restauracji, gdzie długo rozmawialiśmy. Potem dołączyła do nas jego żona Kiba. Oboje mają po dwadzieścia kilka lat – w tamtych stronach ludzie szybko zmieniają stan cywilny. Żona też dobrze mówiła po polsku. Byliśmy zbudowani tym, jak pozytywnie się o Polsce wypowiadali, choć mieli też na początku różne ekscesy na tle rasistowskim. Obecnie coraz lepiej się już u nas czują i nie wyobrażają sobie powrotu do Duszanbe na stałe – na tyle spodobało im się życie w Warszawie.

Pomoc w sprowadzeniu rowerów

Przy przygodzie z rowerami Soni i Łukasza (które zgubiły się na lotnisku w Berlinie) mieliśmy okazję się z nimi nieco bliżej zaprzyjaźnić.

Sunnat bardzo się zaangażował w pomoc przy sprowadzaniu tych rowerów. Jako Tadżyk umiał porozumieć się najlepiej z rosyjskimi liniami lotniczymi i mógł sobie pozwolić na nieco ostrzejszy ton, bo, niestety, sprawa była na ostrzu noża i nas już też gonił czas.

Tak czy owak cały czas mamy kontakt…

Ałmaz

Na samym końcu wyprawy w Ałmatach poznaliśmy Kazacha, którego Sonia znalazła na couchsurfingu, czyli portalu, gdzie ludzie mogą sobie oferować mieszkania. No i Ałmaz okazał się bardzo ciekawą osobą. Zaproponował, że pojedziemy nad wielkie jezioro ałmackie. Tylko okazało się, że po drodze jest większe przewyższenie. A to był dzień, w którym wieczorem już musieliśmy się pakować. Rowery musiały trafić do kartonów, a to nie jest takie łatwe.

Ałmaz przenocował nas u siebie – można powiedzieć, że w luksusowych warunkach. Wyruszyliśmy też nad to jezioro, ale okazało się, że Ałmaz nie jest do końca w formie, żeby nad to jezioro dojechać. Mniej więcej w połowie trasy zawróciliśmy.

Pomógł nam też znaleźć kartony do spakowania rowerów.

Zupełnie bezinteresownie najpierw podzwonił po sklepach, a potem pojechałem z nim samochodem na drugi koniec miasta, żeby te kartony przywieźć. Pomógł nam też zorganizować kierowcę, który nas zawiózł na lotnisko. Wspomógł nas narzędziami, żebyśmy mogli rozkręcić te rowery.

Sonia

Na tej liście nie może zabraknąć miejsca dla Soni. Bardzo mi pomogła, kiedy mnie dopadła choroba. Została ze mną i pewne odcinki pokonaliśmy autostopem, bo nie byłem w stanie jechać. Nie jestem osobą, która traktuje samego siebie z pobłażaniem. Ale wtedy naprawdę było ciężko. Sonia się mną zaopiekowała i mogłem liczyć na jej pomoc. W ogóle wszyscy wzajemnie mogliśmy liczyć na siebie podczas tej wyprawy. Ale to, że Sonia ze mną została i się w tym czasie mną zajmowała, bardzo zapadło mi w pamięć.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Cię zainteresował, to bądź na bieżąco i dołącz do grona obserwujących nasze profile społecznościowe. Obserwuj Facebook, Obserwuj Instagram.l

Jeśli jesteś zainteresowany otrzymywaniem informacji o nowych publikacjach - zapisz się do naszego newslettera.